Grunt to organizacja
Łucja urodziła się kilka tygodni przed czasem, tego samego dnia co moja babcia – ku radości tej ostatniej. Na szczęście byłam już spakowana do szpitala, co okazało się bardzo czasochłonnym zajęciem. Jestem minimalistką i myślałam, że pakowanie zajmie mi kilka minut – góra godzinkę, ale przeciągnęło się na cały dzień i w dodatku okazało się, że muszę zabrać dwie spore torby. Przed porodem zastanawiałam się czy będę wiedzieć, że ‘to już’ i jakie będą objawy. Z tego co wyczytała na necie bóle czasem trwają kilka godzin i niekoniecznie trzeba od razu jechać na porodówkę.
Dzidziuś gotowy do drogi
Tymczasem rozpoczęło się o 9.00 rano, bezboleśnie – odeszły mi wody, a raczej zaczęły odchodzić i to w ilościach konkretnych, aż zastanawiałam się jak dojedziemy do szpitala przy takim potopie! W szpitalu byłam dosyć spokojna, na ile można być spokojną przy pierwszym (i pewnie kolejnym też) porodzie. Bałam się bóli, ale nie jakoś bardzo, trochę nawet byłam ciekawa jakie to uczucie. Dowiedziałam się po kroplówce z oksytocyny i po drugim skurczu poprosiłam o znieczulenie, które zostało podane po jakimś czasie (rozwarcie musi być odpowiednie). Muszę przyznać, że nigdy nie czułam się tak błogo jak po tym znieczuleniu i podziwiam wszystkie kobiety, które rodzą bez tego. Ból jest do wytrzymania, w końcu przez jakieś dwie godziny wspomagałam się oddychaniem i mężem, ale jest strasznie męczący. Najgorsze między skurczami było to, że niewiarygodnie chciało mi się spać, ale nie mogłam się położyć, bo lepiej znosiłam ból siedząc, opierając ciężar ciała na stoliku.
Oto jestem
Później poszło jak z płatka, koło 19.00 pani doktor stwierdziła, że już czas, zaczęłam przeć, wspomagana przez Marka i o 20.10 trzymałam w ramionach najpiękniejszą istotę na świecie. Kiedy położono mi maleńką na brzuchu a ona popatrzyła na swoich rodziców, świat stanął w miejscu. Obydwoje z Markiem zakochaliśmy się w naszej córeczce. Mimo, iż była taka maleńka i bezbronna, to jej spojrzenie mówiło “witam, już jestem z wami i wreszcie was widzę”. Aż mi się łza w oku kręci na samo wspomnienie… Po zszyciu pojechałam na salę poporodową, gdzie przyniesiono mi córeczkę i mogliśmy ze świeżo upieczonym tatusiem nacieszyć się naszym dzieckiem. Kiedy podałam małej pierś, przyssała się profesjonalnie i tak ma do dzisiaj. W trzeciej dobie dostałyśmy wypis i całą rodziną wróciliśmy do domu. Prawdę mówiąc byłam zaskoczona, że wszystko poszło tak gładko i że tak szybko wróciłam do siebie (z wyjątkiem figury, ale o tym innym razem). Nie bałam się porodu jakoś szczególnie, być może podświadomie czułam, że wszystko będzie dobrze – a może, ponieważ byłam nastawiona pozytywnie, poród był lekki i teraz wspominam go z rozrzewnieniem. W każdym razie życzę wszystkim przyszłym mamą, żeby to szczególne wydarzenie było równie radosne jak w moim przypadku.